Pojawiają się starzy bywalcy, ale i nowi goście. Są więc dzie­ci i szwagrem Leszkiem. Anula i Adaś, Witek i Sara z córką Agniesz­ką, Marcin z synem i Joasia, a chy­ba także Karmena i jeszcze sporo innych osób. Przyjeżdżają samocho­dami, przypływają jachtami i przy­chodzą z plecakami piechotą. Z na­miotami i bez. Jedni z entuzjazmem do pracy, inni - do opalania. Na go­dzinę, na dzień, tydzień i dłużej.

 

Karmena jest gościem znamieni­tym, więc Pani Kierowniczka po­święca jej więcej uwagi: Podobnie jak Teresa Dudzic, tak i Karmena Stańkowska jest jachtowym kapita­nem żeglugi wielkiej i legendą że­glarstwa morskiego w powojennej Polsce. Obie wywodzą się z AZS-u wrocławskiego, gdzie Kar­mena, wybitny kardiolog, mieszka nadal i nadal jest niestrudzoną ani­matorką żeglarskiego środowiska, Nosi ją też po świecie - jako kapita­na, albo lekarza i oficera pokładowego na największych jachtach szkół pod żaglami. W Jurze czaru­je nas morskimi opowieściami i swo­im pięknym głosem śpiewa ulubio­ną "Maritę",

 

Główny front robót to obora: so­lidny budynek z cegieł, podzielony na trzy oddzielne pomieszczenia z mocnymi wrotami: warsztat, tzw. pomieszczenie gospodarcze i maga­zyn. Niezbędne są roboty murarskie i stolarskie, i kraty w oknach, i szkle­nie. Znów odzywają się sercowe do­legliwości Romana. A wszystkim mieszkańcom dokuczają wyjątkowo liczne i agresywne w tym sezonie muchy, gzy i komary.

 

W zimie pojawia się nowy naby­tek Joli - bojer. Duża uciecha, szcze­gólnie że zimą panuje mniejszy tłok a do sportowych wyczynów Najczęściej są tylko gospodarze i nieliczni "rezydenci". Ta zaszczytna nazwa przysługuje wyjątkowo zasłużonym dla Jury, chętnym do pracy i wspól­nego spędzania czasu, spełniającym potrzeby rzeczowe tego razem prze­cież użytkowanego gospodarstwa, a przede wszystkim najstarszych i najbliższych sercom gospodarzy.

 

W kolejnym sezonie rozróżnia się już nie tylko rezydentów, ale i sta­łych gości, których też urodzaj : Rob­cio z Baśką, Mysiarze, Waldek, ry­czący Jan od Karasia, Pajączkowscy czyli Pająk i Murzyn, Dziadek Gór­ski, Kostrowie, Misiaszek i jego że­glarska ferajna, a także rodzeństwo Joli z córką Oliwią. Do tego dzieci różnej płci i wieku, których ruchli­wość sprawia, że wydaje się być ich zawsze więcej niż w rzeczywistości. Niemnie, równocześnie bywa w Ju­rze po czterdzieści osób dorosłych i więcej. Na jachtach, pod namio­tami i w domu, gdzie - poza posia­dającymi przywilej pokoju (ze star­szeństwem stażu) - goście sypiają najczęściej na obszernym strychu. Oczywiście w szczycie sezonu let­niego. A lata w Jurze są tłumne i gwarne, zimy zaś obfitują w przy­gody. Trzeba przyznać, że często pro­wokowane niespokojnym duchem Romana. Jedną z nich tak opisuje:

07.02.1981 r. (wolna sobota). Temp., wiatry zachodnie, szkwaliste. Znad lecących po nie­bie stratocumulusów czasem wyzie­ra słońce. Lód jak lustro. Lubimy jak jest mocny. Ale wierzchnie war­stwy już stajały i została tylko ta najniższa, która zamarzła pierwsza i teraz ma niewiele ponad 10 cm. Są więc dodatkowe emocje, bo do chodzenia to dosyć, ale jak się leci 50 km/godz., albo i lepiej, można łatwo znaleźć się tam, gdzie jest cie­niej. W świetle tego co napisałem wszystko jest jasne, bo właśnie idę polatać... Pól godziny później: ...1 jak się okazało - popływać! Wykrakałem! W samej niemal przeczce (cie­śnina pomiędzy jeziorami Talty i Ryńskim), w drodze powrotnej(...) lód trzasnął i znalazłem się w wo­dzie. Przednia płoza poszła pod lód, a pode mną wszystko się rozjechało. Już w wodzie odepchnąłem się od rufy bojera i jakoś wylazłem, mi­mo obfitości ciężkich już od wody ciuchów i kotwic. Płyty lodowe scho­dzą pochyło ku wodzie i człowiek normalnie zjeżdża, a złapać się nie ma czego. Doświadczyłem tego dwa razy: raz kiedy spieprzałem z boje­ra z wodą w butach i uszach, a dru­gi raz podczas ratowania ślizgu.

Tym drugim razem akcja była wprawdzie nadal jednoosobowa, ale już z drabiną, kołem ratunkowym i grabiami... Z tej najwidoczniej potrzebnej mi lekcji wyszedłem cało i bez strat. Nawet nie miąłem się kiedy bać. Prawdę mówiąc, przestraszyłem się dopiero podczas kla­rowania bojera, kiedy poczułem, że boli mnie serce... "

 

 

Zwierzyniec jurajski rośnie. Cho­ciaż bywają - niestety - i ubytki. Ho­bo po śmierci, która boleśnie doty­ka Jurąjczyków, znajduje grób pod świerkami, otwierając tym samym mały cmentarzyk zwierząt domo­wych. Jego miejsce w sercach i przy misce zajmuje wkrótce Trampek Ostrowskich, do którego doszluso­wuje w lecie następca Hobo-Dong vel Dongowski vel Barambuszek. Nieco później jeszcze pojawia się suczka Gapa, a także Tarzam Je­miołka, Panda, Taksówka, Awia i malutki szczeniaczek z Mrągowa - Pinka, do której jak do dziecka trzeba wstawać w nocy, żeby jej dać kaszki, mleczka, lub zupki - bo pła­cze. I jeszcze następca Donga - jam­nik szorstkowłosy Lucky i jego có­reczka Jorka, zwana popularnie Ki­ciuni . Psią sforę, jurajską powięk­szają wizytujące ją  zaprzyjaź­nione psy z pobliskich wsi. Rzecz jasna nie wszystkie wymienione psy są cały czas obec­ne. Przybywają i wybywają razem ze swoimi gospodarzami. Ale i tak ro­bią dostateczny harmider. Kotów - a ściślej kotek - zanoto­wano w pierwszym spisie ludności jurajskiej cztery: Kubuś, Wariatka, Bambi i Kuleczka. Dały one począ­tek licznej miejscowej progenitu­rze kociąt, których tu liczyć ani na­zywać już nie będziemy.

 

Bywają też jeże. A każdej prawie wiosny i lata, stosując różne środki bojowe i strategie, Pani na Jurze po­dejmuje bezowocną wojnę z "podłymi kretami", które "szaleją" i mno­żą się chyba jeszcze szybciej od ko­tów. Mniej dokuczają nornice. Okre­sowo pojawiają się jeszcze szczury wędrowne z najbardziej wsławio­nym, rezydującym w "numerze" pod podłogą, Wincentym, który wiecz­ną pamięć Jurajczyków zyskał tym, że przegryzł podłogę i wymościł so­bie miejsce do spania w łóżku zaj­mowanym przez Murzyna.

 

Czasem można też spotkać bor­suka, zaś w porcie bywają raki, a na­wet bobry. Pewnie zapuszczają się tu z Popielna. Zimą, przy źródełku, mnóstwo tropów dzików, lisów, sa­ren, jeleni i zajęcy które niestety ogryzaj wystające spod zasp wierz­chołki krzewów i drzew.

 

Pewnego majowego dnia, ni z te­go ni z owego, o poranku pojawia się w obejściu nowy rezydent, ma­lutki, pasiasty dziczek. Jola nazywa go Spirydionek, chociaż Roman uważa, że to imię zupełnie nie dla polskiego dzika. Już prędzej Kubuś, Maciuś lub Kajtuś. Jak się wkrótce okazuje, dziczek reaguje na woła­nie "broś, broś". Staje na tym, że z czasem może sam się jakoś zde­klaruje. W każdym razie błyskawicznie się oswaja, żeby nie powie­dzieć spoufala, niewiarygodnie tubalnie jak na takie małe zwierzątko wołając, przy każdej okazji swoje "chrom, chrom".

 

W ciągu lata Spirydionek przyswaja się do Jurajczyków, w tym psów oraz kotów i w całym obejściu poczyna sobie jak u siebie. Swawo­li i psoci jak psiak. W międzyczasie wyrósł i zmężniał na całkiem już do­rodnego Spirydiona. Nadal jednak towarzyszy rezydentom w space­rach. Szczególnie lubi chodzić z Jo­lą na grzyby Plotka głosi, że jej po­maga: gdzie mianowicie ryje - tam są na pewno rydze!

 

Za nic jednak nie chce pozosta­wać w zagrodzie, którą dla niego pra­cowicie zmajstrował najpierw Ha­zay a gdy ta okazała się nieskutecz­na, sam Pan Kierownik. Nie chce i nie pozostaje. Mimo autorytetu Kierownika i coraz bardziej wymyśl­nych i potężnych zagród, zamknięć i barier, z belek i desek, zawsze ja­koś z niewoli uchodzi, chociaż za­mykać się daje bez protestu. Rzecz o tyle ważna, że przepada nadal za igraszkami do których należy dokładne rycie trawników. Lubi też szarżować na Bogu ducha winnych mieszkańców, najwyraźniej jedynie dla postrachu. Ci jednak bardzo szybko rozpoznając mistyfikację i psując mu zabawę, nic sobie z tych pozorowanych ataków nie robią. Co innego przybywający do Jury przy­padkowi turyści. Nie dosyć, że stają jak wryci na widok strasznego dzi­ka, to jeszcze ten dzik najwyraźniej wściekle ich atakuje. Więc krzyki i panika, a co gorsza, w przypadku takiego straszenia dzieci, całkiem poważne awantury rodziców.

 

W październiku Roman zostaje znów sam, tzn., ze Spirydionem, Dongiem i coraz liczniejszymi ko­tami. Z braku innych obiektów, zwierzyniec koncentruje uwagę na własnym gronie, co przejawia się niestety głównie podczas posiłków. Najbardziej agresywny okazuje się nagle Dong, który wyrywa Spirydio­nowi z pyska co lepsze kąski, nie zważając na fakt, że niegdyś trzy ra­zy od niego mniejszy dzik, obecnie jest trzy razy większy Nie wpływa to zresztą na ich harmonijne stosun­ki. Również koty darzą Dongowskie­go wyraźnym respektem, ale i sentymentem, do tego stopnia, że co poniektóre sypiają z nim w budzie.

 

W listopadzie Spirydionek, praw­dopodobnie z nudów, zaczyna się wymykać na wędrówki własnymi drogami. Pozostawiony na pastwę rozpuszczonego dziczka, ciężko przeziębiony Pan Kierownik tak to opisuje: Tym razem Spirydion dat mi popalić! Wracam sobie wieczo­rem w rozkwicie grypy, z nieodwołalnym postanowieniem dwóch pełnych dni  kuracji domowo-lóżkowęj, a tu w drzwiach karteczka: "Dzik w Notyście. Tekla. " Więc cały w nerwach, co też on tam zmalował - co prędzej do Notystu. Per pedel. Bo droga po naprawieniu zrobiła się nie przejezdna. Okazało się, że wczo­raj pognał za mną i pojawił się pięć minut po moim przejeździe przez Notyst. Narobił takiego popłochu, że stare chłopy uciekały skacząc przez ploty. Dopiero świadoma rzeczy Tekla opanowała sytuację, pakując go do komórki, skąd bez pro­blemu podreptał za mną do Jury. Jak piesek (...) Ale nadal torpeduje moje projekty lecznicze. Ucieka do jakiejś zaprzyjaźnionej wsi gdzie ma znajomych ludzi, psy lub koty ale ja - niespokojny o jego pomysły - ja­dę lub idę go szukać, a po paru go­dzinach łażenia po ludziach wra­cam i znajduję go jak gdyby nigdy nic, w Jurze... Wreszcie desperac­ka decyzja: Albo ja, albo on! Inne­go wyjścia nie widzę! (..) Już led­wo żyjąc od rana postanowiłem, że dziś to już sobie poleżę, żeby nie wiem co! W piecach napaliłem, obiad ugotowałem, a koło południa wpadła Tekla. Pogadała, poszła. Zjadłem, rozbieram się, bety szykuję, aż tu Tekla z powrotem. "Zabierz tę swoją świnię i gdzieś zamknij, bo drugi raz ci jej nie odprowadzę!" Zamknąłem, nakarmiłem, ale za pól godziny już drania nie było. Nic tyl­ko znów polazłza Teklą do Notystu. Przemogłem się i w samochód. Cho­ciaż kawałek podjadę, bo dalej dro­ga ciągle nieprzejezdna. Daleko nie ujechałem. Ugrzęzłem zaraz za mostkiem. Już pól godziny walczę w błocie, aż tu tup, tup, tup - idzie mój Broś, i to nie z Notystu, a od strony domu!

 

Przyjeżdża Jola. Jej wpis: Albo ja, albo on! Mój ogród całkowicie zdewastowany! Podwórko zryte! Przed domem chlew, smród i gów­na!!! Wkrótce jeszcze usztywnia swoje stanowisko: Żadne tam albo on, albo ja. Tylko: daję ci tydzień na załatwienie sprawy. Nawet go lu­bię, ale jego mięso możesz przy­wieźć do Warszawy... Tymczasem nieświadomy niczego Broś urzędu­je sobie w najlepsze pomiędzy Jury i Jork, gdzie u Misiurów jest zawsze mile widziany Pani Janeczka z wy­raźną sympatią i zachwytem opo­wiada, ,jak przyszedł, wyżarł świ­niom śrutę, rozwalił zagrodę i nie dał się wygonić. W ogóle jest fajny! I Spirydion staje się ulubieńcem wsi. Wprawdzie niektórzy trochę się go boją, ale gospodynie mu doga­dzają. Teraz, jak tylko Roman wy­jeżdża, Broś forsuje zagrodę i jak w dym - do Jory. Dobrze się stało, bo wybucha stan wojenny i Roman musi natychmiast wyjechać.

 

Roman: Do Jury wróciłem w połowie stycznia. Pierwsze kroki do Misiurowego chlewa, gdzie ulubio­ny Spirydionek przebywał na stan­cji. Radość przeogromna. Wypusz­czony z zagrody odtańczył rytualne­go młynka, biegał; pozorował ataki ryjem, nawet obalił i panią Janeczkę, z właściwym sobie wdziękiem pod­cinając jej nogi. Radośnie też pobiegł za mną do domu, zwyczajowo zerżnął się pode drzwiami, Okolicz­nościowy posiłek w postaci chleba i zmarzniętych kartofli, a po godzi­nie, ani go słychu, ani widu, Przepadł - jak kamień w wodę. Znalazłem go dopiero po dwóch dniach. W jego własnym chlewie. 1 tak się już powtarzało przez cali zimę.

 

W maju udaje się go przekazać Olkowi Kowalczysowi, wieloletnie­mu aptekarzowi z Mikołajek, a przede wszystkim wielkiemu miłośnikowi i opiekunowi wszystkiego co żyje. W samą porę, bo kochany Broś dał się już we znaki w całej okolicy nawet swoim najbardziej zagorzałym fankom. Pan Aleksander zaś zostaje wówczas stróżem, gospoda­rzem i kierownikiem w jednej oso­bie dawnej leśniczówki Dąbie, ostat­nio pełniącej funkcję myśliwskiego pałacyku. Z dawna już marzy mu się założenie w tym mateczniku zwierzyńca. Akcja "BROŚ - BROŚ" trafia więc dokładnie w jego ma­rzenia. Na szczęście nie umie prze­widywać przyszłości. Wkrótce bo­wiem musi opuścić emerycki synekurę, zaś urodzony pod szczęśli­wą gwiazdą Broś trafia do sopoc­kiego ZOO, jako jedyny dziczy knur. Jak słychać, z powierzonych mu obowiązków wywiązuje się ku pełnemu zadowoleniu wszystkich zaintereso­wanych, a w szczególności stadka tamtejszych loch. Do dziś!

 

 

Wielka Saga Jury część 1

 

Wielka  Saga Jury część 2

 

Wielka  Saga Jury część 4